20 - 2020 121 łez I.M. Darkss PRZEDPREMIEROWO

Zysk i S-ka 2020
328




Emily jest suką i sama tak o sobie mówi. Szczyci się swoją obojętnością, pewnością siebie i tym, że zawsze to ona rządzi w kontaktach z mężczyznami. Jednak to tylko pozory, a to, co naprawdę przeżywa popycha ją do targnięcia się na swoje życie. Ratuje ją Derek. Rok później role się odwracają, tym razem to ona ratuje życie jemu. I nie może przestać o nim myśleć, jednak również przeszłość nie daje o sobie zapomnieć.
121 łez nawiązuje do Gwiazd nadziei, które mnie zachwyciły i spowodowały lawinę emocji. Dlatego bez zastanowienia sięgnęłam po tę książkę I.M. Darkss. Jednak nie martwcie się, jeśli nie czytaliście tamtej, gdyż jest to raczej nawiązanie, niż kontynuacja, choć dzieje się po wydarzeniach w niej opisanej. Pojawiają się bohaterowie z poprzedniej części, ale zaledwie w kilku zdaniach, ich historia nie ma tutaj żadnego znaczenia. Ja mam ochotę wrócić do Gwiazd nadziei, żeby sobie to wszystko na nowo poskładać.
To historia Emily, której w Gwiazdach nadziei nie darzyłam głębszą sympatią, no dobrze, wcale jej nie darzyłam uczuciem, ale wiedziałam, że za jej zachowaniem coś się kryje. W tej książce autorka właśnie to opisuje i wszystko się zmienia. Ale jak to robi! Gra na emocjach tak skutecznie, że z każdym słowem porusza inną strunę w sercu, by na końcu zostawić je kompletnie rozbite albo przynajmniej rozedrgane. Najpierw wrzuca nas w zupełny koszmar, w coś, co normalnemu człowiekowi w głowie się nie mieści, a potem zdanie po zdaniu wprowadza nas w chory umysł ofiary przemocy. Ukazuje spiralę poniżenia, przemocy i miłości do kata. Oczywiście miłości spaczonej, powstałej w efekcie manipulacji i strachu. I.M. Darkss bardzo dobrze przedstawia syndrom ofiary, pobudki, jakie nimi kierują, ale też etapy, które prowadzą do tego stanu i niemożności wyrwania się z niego. Taka właśnie jest Emily. Dążąca do idealnej wizji swojego chłopaka, utożsamiająca przemoc z troską, zagubiona, przerażona, łaknąca prawdziwej miłości i akceptacji. I w takim stanie spotyka ją Derek. Poranioną do tego stopnia, że nie chce już żyć. Angażuje się jako psycholog, ale nie tylko, dziewczyna od początku go pociąga. Nie można bowiem nie wspomnieć o erotycznej stronie książki. Książka kipi erotyzmem, płonie od iskier między bohaterami i… zupełnie to nie przeszkadza. Jeszcze bardziej natomiast podkreśla to, jak Emily postrzega rzeczywistość i jak zmienia ją czułość i brak wyrachowania, jak reaguje na ludzkie uczucia i normalne sytuacje. I choć ucieka, to kiedy rok później się spotykają i to ona ratuje go z wypadku samochodowego, nie może przestać o nim myśleć. I tu zaczyna się jej przemiana, tu zaczyna się jej walka o siebie, o swoje uczucia i miejsce na ziemi. I choć denerwuje mnie, to ją rozumiem. I nawet lubię.
Jest to książka o spaczonych relacjach międzyludzkich, ale nie tylko w przypadku Emily i Deksa. Jej rodzice również są dysfunkcyjni, z idealną wizją świata, do której albo się ktoś wpasuje, albo już do tego świata zwyczajnie nie należy. Taką samą postawę prezentują rodzice jej najlepszego przyjaciela, z czego wynika w książce kilka dodatkowych zawirowań, bo choć wątek wychodzenia Emily z roli ofiary jest najważniejszy, to nie jedyny. Jednak kiedy okazało się, że matka Dereka też jest trochę nie w porządku, pomyślałam, że tego już nie dużo. Na szczęście wszystko zostaje tak wyjaśnione i posklejane, że wskakuje na miejsce i już nie razi.
Tej książki nie można ominąć. Pomijając, że jest przepiękną historią miłosną, w której miłość przezwycięża dosłownie wszystko, gdyż Emily prosta w obsłudze nie jest, to jest nadzwyczajną opowieścią o ofiarach przemocy. Trudną, bolesną, chwilami niezrozumiałą, budząca wstręt i złość na kata. Jednak mam nadzieję, że choćby jedną osobą uważającą, że ofiary są same sobie winne, bo nie umieją odejść od kata przekona, że to nie takie proste. I może choć jedna osoba poniewierana przez najbliższych uwierzy, że warto zawalczyć o siebie.


Za możliwość przedpremierowego przeczytania książki dziękuję wydawnictwu oraz

19 - 2020 Okrutny książę Holly Black

Jaguar 2018
400 str
Tłumaczył Stanisław Kroszczyński



Jude jest człowiekiem, ale wychowują ją elfy po tym, jak elfi ojciec jej starszej siostry zamordował jej rodziców i ją, wraz ze starszą siostrą i siostrą bliźniaczką, porwał do swej krainy, istniejącej obok świata ludzi. Zapowiada się... dziwnie, strasznie, ciekawie.

Zapowiadało się. Ale początek mnie zmęczył. Nawet nie chodzi o to, że Elfy Holly Black są zupełnie inne od tych, wykreowanych w wielkich dziełach fantasy, które są uznawane za kanon. Jej elfy są piękne, owszem, ale oprócz tego okrutne, pałające chęcią krzywdzenia, wojny i przelewu krwi. W większości gardzą śmiertelnikami, a do tego są głupie. Nie łapią aluzji, można je okłamać. Zwierzęce cechy, które mają, na przykład ogon czy rogi, to już tylko wisienka na torcie. Ale to mi nie przeszkadzało. Cenię u autorów własne pomysły i dobrze się czyta, coś co nie jest kopią, choć początkowo trudno się przyzwyczaić. Ale jakoś na początku książka mi nie leżała. Przy czym dorwałam ją w ramach abonamentu w empiku, danemu na czas pandemii i zwyczajnie się we mnie centuś odezwał. Czytałam dalej i nie żałuję. Książka rozwija się, zaskakuje, bawi, śmieszy, zadziwia. Wpadłam w nurt intryg, dworskich układów i zagadek i żadnej nie udało mi się dobrze rozwiązać.
kolejnym mocnym punktem książki są postaci. Niby przewidywalne, a jednak potrafią zaskoczyć, co wcale nie jest rysą na ich charakterystyce. Zdecydowanie przemyślane, dopracowane i dojrzewające w trakcie. Nawet elfy potrafią zaskoczyć, a już Cardan jest dla mnie kompletną zagadką i wiem, że jeszcze niejeden raz mnie zadziwi i szczerze przyznam, że czekam na to z niecierpliwością. Również Jude, nie mogąca się odnaleźć w żadnym ze światów i należąca do każdego stanowi dla mnie niekończącą się zagadkę i jej postępowanie jest dla mnie za każdym razem kompletnym odkryciem.
Trochę nie podoba mi się jedynie to, że część magii działa po śmierci rzucającego czar, a część nie. Dla mnie trochę niedopatrzenie, a może ja czegoś po prostu nie doczytałam i tak wyszło. Również pewne ramy czasowe są nie do końca wyjaśnione, choć to może wynikać z postrzegania czasu przez elfy, albo jeszcze kiedyś będzie powrót do tych wydarzeń i wtedy się wyjaśni. Bo to nie jest tak, że coś się nie zgadza, ale nie jest do końca klarowne.
Kolejne tomy przede mną i jestem pewna, że będzie to zachwycająca lektura, wolna od zmartwień, kompletnie oderwana od rzeczywistości, czyli dokładnie taka, jakiej teraz potrzebuję.

18 - 2020 Żółte ślepia Marcin Mortka

Uroboros 2020
416 str




Medvid jest wojem na dworze władcy, choć daleko mu do nowej, chrześcijańskiej wiary, bliżej mu do księżnej, dlatego jeszcze nie poszedł w knieję.
Osmund jest chrześcijańskim rycerzem, na służbie biskupa i Boga, owładnięty modlitwą i wiarą w to, że stary porządek nie tyle nie powinien istnieć, ale jest tylko wymysłem.
A Gosława jest wiedźmą. Z kotem, domem na kurzych nogach i miotłą, jako środkiem transportu.
I właśnie tej trójce, no dobrze, piątce, bo trzeba jeszcze policzyć wiedźmiego kota i skrzata domowego, Marcin Mortka wysyła na ratunek Gnieznu, które z całym dworem zostało zabrane. Właśnie. Dokąd? Tego muszą się dowiedzieć bohaterowie, choć każdy ma swoje podejrzenia i każdy inne powody, by ratować zaginionych. Świetnie się bawiłam patrząc na zmiany, jakie zachodzą w każdym z uczestników wyprawy, na ich relacje z otoczeniem i reakcje na świat. Autorowi nie brakuje poczucia humoru i to jest kolejna mocna strona tej książki. Owszem, zdarzają się patetyczne przemowy, głównie Osmundowi, ale jedno zdanie komentarza, czasem nawet jedno słowo, rozładowuje napięcie i pokazuje inną stronę medalu. Zderzenie takich charakterów było najlepszym posunięciem z możliwych, by stworzyć książkę, która spodoba się nie tylko wielbicielom autora, ale również tym, którzy jego twórczości jeszcze nie znają. Myślę, że to dobry początek, by zacząć Mortkę uwielbiać.
Świetna kreacja bohaterów, starcie ich charakterów, poglądów i motywacji sprawia, że Żółte ślepia czyta się błyskawicznie, a do tego każdy znajdzie kogoś do uwielbiania. Ja do tej pory mam problem, czy wolę Gosławę, czy skrzata, bo oboje są świetni, ale do wiedźmy mi jednak bliżej. A oprócz znakomicie opisanych postaci mamy wspaniałą fabułę. Polityczna intryga wpisana w historyczne ramy i wymieszana z dawnymi bajaniami i wierzeniami tworzy mieszankę wybuchową. W kwestii rodzimych potworów, stworzeń mniej lub bardziej przyjacielskich i wymyślonych nie ustępujemy nikomu, a autor pokazuje to z właściwym sobie rozmachem. Przeciąga czytelnika przez świat dawnych bajań zostawiając ogromny niedosyt i milion pytań, co jest prawdą, bo wymysłem bajarza, a co być może kiedyś naprawdę się działo, choć przez historię zostało zapomniane jako niegodne kraju chrześcijańskiego. Wszystko zgrabnie skonstruowane tworzy spójną całość z elementami grozy wywołanymi przez wtrącone przywidzenia i koszmary senne.
To kolejna książka autora, którą miałam niewątpliwą przyjemność czytać. Każda inna, z innego rodzaju, każda świetna. Mortka to po prostu Mortka, jego się nie poleca – jego czyta się w ciemno.

Za egzemplarz dziękuję wydawnictwu oraz

17 - 2020 Dziewczyna z daleka Magdalena Knedler

Novae Res 2017
380 str



Artur Adams przybył pod dom Nataszy wyjaśniać przeszłość, splatać dawno przerwane sznurki rozwikłać tajemnice. Jednak dla prawie stuletniej staruszki jawi się jako zagrożenie dla jej spokojnego życia. Kobieta wie, że młody człowiek przyniósł nie tylko pamiątki z przeszłości, jej przeszłości, ale też wspomnienia. I tak zaczyna się podróż w przeszłość, w której uczestniczy też wnuczka Nataszy, Lenka.

Wiedziałam, że to nie jest powieść historyczna, nie będzie tu dramatycznych relacji świadków, którzy łagry przeżyli, ale jednocześnie wiedziałam, że powieść fabularyzowana nadal będzie przejmująca. Nie da się bowiem pisać o tak brutalnej rzeczywistości, o tak koszmarnych przeżyciach bez zagłębienia się w to, co było, bez odpowiedniej oprawy, a to zawsze niesie ze sobą emocje. Magdalena Knedler też nie napisała tej książki ot tak, stoją za nią strony lektur, ogromne badania, poszukiwania i rozmowy. Dopiero po tych zabiegach powstała książka przejmująca swoim przesłaniem. Myli się jednak ten, kto uzna, że będzie łzawo, okrutnie i okropnie. Nie, to bardzo dobrze wyważona książka, dodatkowo pisana z perspektywy osoby prawie stuletniej, dla której tamto jest już tylko wspomnieniem. Wszystko jest już przemyślane, przeżyte po wielokroć w pamięci, a przez to opowiadane jakby przez zasłonę, z perspektywy czasu. Już nie tak bolesne, choć nadal nie mogące się pomieścić w głowie. To dość ciekawy zabieg autorki, wsącza w ten sposób historię mimochodem, delikatnie, ale na tyle mocno, że budzi ciekawość, chęć zgłębienia tematu. Chęć tę pogłębia również fakt, że w książce mieszają się postacie realne z fikcyjnymi, a i te drugie mocno czerpią z prawdziwych życiorysów osób, które kołchozy przeżyły. Odwołanie do prawdziwych postaci sprawia, że to, co dla nas dziś jest nierealne, samotny marsz przez Syberię, praca w kopalniach, staje się realne, możliwe, ludzkie. To przepiękny hołd złożony tym, którzy przeżyli i którzy mogą dać świadectwo. Unaocznienie trudu, ale też bohaterstwa, odwagi i woli życia najbardziej pokazuje, jak silny jest człowiek i jak niewiele może go złamać, gdy wierzy.
Dziewczyna z daleka jest opowieścią o miłości, która może wszystko pokonać i dla której wszystko d się znieść, ale też o zwykłej zawiści i tchórzostwie, które doprowadza innych ludzi do rozpaczy, która nie mija, która budzi wyrzuty sumienia. I z jednej strony mamy postawę pogodzenia się z tym, życia pełnią życia, a z drugiej taką, która się nie pogodziła, która nie potrafi iść dalej i cieszyć się tym, co ma, a co mogło bezpowrotnie zostać zniszczone na Syberii.
I wszystko byłoby świetnie, wszystko się układało, książka mnie zachwyciła. A potem nastąpił koniec. I tak się nie robi, tak nie wolno i w ogóle. Jestem oburzona, wściekła, rozczarowana.

To nie jest łatwa powieść, nie jest jednoznaczna, porusza wiele wątków i zmusza do przemyśleń na wiele tematów. Jest też błyskotliwa, zabawna, chwilami urocza, chwilami gorzka. To moje pierwsze spotkanie z twórczością autorki, zdecydowanie udane i otwierające przede mną nową czytelniczą drogę.

16 - 2020 Jeszcze jeden uśmiech Magdalena Majcher

Pascal 2019
400 str



Cztery kobiety spotykają się w kawiarni dla mam małych dzieci. Każda ma inne poglądy, inne życie, inne ideały. Kłócą się, ścierają, a mimo to tworzy się między nimi nić porozumienia. Na tyle silna, by w chwili, gdy córeczka jednej z nich potrzebuje pomocy, stają na głowie, by jej pomóc.

Na początku nic nie zwiastuje kłopotów. A na pewno nie takich, bo tam, gdzie spotykają się młode matki, kłopoty są zawsze. Każda uważa, że jej zdanie jest najlepsze, a postępowanie jedyne słuszne, by dziecko wychować na zdrowe i szczęśliwe. Gubi się tolerancja, prawo każdego człowieka do własnego zdania i inne tego typu hasła. Bo racja jest tylko jedna i ma ją właśnie ta matka, która akurat mówi. Mamy więc tu macierzyństwo bliskości, ustalanie granic, mamy chusty i odkładanie do łóżeczka, karmienie piersią, butelką, wyższość porodu naturalnego nad cesarskim cięciem. Każdy z nas pewnie słyszał te rozmowy, a może raczej kłótnie, argumenty i widział obrażone kobiety. Wystarczy przyjść na jakiś plac zabaw.
Oczywiście, zdarzają się trudne sytuacje, bo na szczęście życie matek nie sprowadza się do kaszek, spacerów i udowadniania swoich racji.  Co prawda kłopoty są poważne, emocjonalnie dla bohaterek trudne, bo ani zbyt opiekuńcza matka, ani ojciec alkoholik, ani patchworkowa rodzina proste nie są, ale dopiero choroba dziecka pokazuje, jak bardzo może być trudno. Nagłe zderzenie z dramatyczną wiadomością stawia kobiety ponad podziały, zachęca do walki, ale również pomaga spojrzeć na własne życie z innej perspektywy. Nic nie jest dane raz na zawsze, wszystko może się rozsypać i nie warto marnować czasu na jałowe kłótnie, czy fochy.
Jeszcze jeden uśmiech, oprócz opowieści o sile społeczeństwa, miłości, zjednoczenia i współczucia w obliczu tragedii opowiada też o sile do walki o siebie, o swoje szczęście i sile rozmowy. Bo to właśnie dialog prowadzi do rozwiązania każdej, nawet najtrudniejszej sytuacji, to dobrze poprowadzona rozmowa może wszystko uratować, choć coś wydaje się nie do uratowania.
Przy pierwszych rozdziałach myślałam, że autorka złagodniała, że stworzyła powieść o różnicach między kobietami, które owszem, są problemem, ale nierozwiązywalnym. Aż tu nagle zaserwowała tyle trudnych tematów. Magdalena Majcher jak zawsze zachwyca, trzyma poziom i jest władcą emocji na których gra, jak chce.

15 - 2020 Czwarta pieczęć Mariusz Walczak

Novae Res 2019
590 str



Paul nie powinien przyjmować tego zlecenia. John też powinien pozostać na emeryturze, a dla Brandona lepiej by było, żeby nie mataczył. A Luca Angel? No cóż. To po prostu Luca i jego nie imają się tak przyziemne słowa, jak „powinien”, czy „lepiej by było”. Trzech bohaterów, powiązanych przeszłością lub zobowiązaniami, inni, a jednak tacy sami, bo nad każdym ciąży widmo apokalipsy.

Po pierwszym zdaniu wiedziałam, że to będzie hit. Po kilku stronach podziwiałam autora za wykreowany świat. Końcówka mnie przeorała i zostawiła w stuporze na parę dobrych minut. Ale po kolei, choć przy tej książce trudno zebrać myśli.
Czwarta pieczęć jest podzielona na trzy części, z której każda pokazuje inny wycinek rzeczywistości, z innej strony, by na końcu połączyć się w jedną, spójną całość. Tu nic nie jest zostawione przypadkowi, choć sam Lucyfer mówi, że świat nie jest przewidywalny i sensowny. Autor podziela zdanie samego diabła i choć fabuła jest spójna, to kiedy już wszystko wydaje się wskoczyć na miejsce i wyjaśnić, któryś bohater robi coś nieprzewidywalnego i znowu pojawiają się komplikacje. Dzięki temu książkę czyta się, jak najlepszą opowieść przygodową, choć nie brak tu krwi, okropieństw i brutalności. Jeśli więc ktoś niespecjalnie lubuje się w wampirach, demonach i innych maszkarach, które do miłych nie należą, nie powinien czytać Czwartej pieczęci.
Wielkie ukłony dla autora za ogarnięcie całej galerii postaci, nadanie im kształtu i charakteru, wyciągnięcie najgorszych tajemnic, dokopanie się do dna duszy i obnażenie prawdy. Sama książka jest potężna, prawie sześćset stron małym drukiem. Podejrzewam, że spis postaci, ich opis i koligacje rodzinno biznesowe, zajmują podobny tom. Zawsze podziwiam autorów, którzy potrafią stworzyć spójny świat i w nim prowadzić narrację. I choć świat w Czwartej pieczęci jest zbudowany na podwalinach religii chrześcijańskiej, nordyckiej, celtyckiej i innych, leżących u podwalin świata, to połączenie ich tak, by wszystko się zgadzało i nic nie kulało, jest naprawdę sztuką. Tu się udało. Dzięki temu powstała porywająca powieść z mnogością bohaterów, z których każdy ma swoje miejsce i pełni jakąś funkcję (czemu tak mało Ratatoska się pytam?). Jednak myli się ten, kto uzna tą opowieść za kolejną wizję apokalipsy, bajeczkę o demonach, diabłach i zepsutych do szpiku kości aniołach. W książce zawarta jest przestroga dla nas, dla tych, którzy czekają na trąby anielskie, jakieś wielkie znaki, a nie dostrzegają końca świata w malutkich rzeczach, w zdarzeniach, które dzieją się ciągle. To zupełnie nowe spojrzenie na koniec świata, a może po prostu pokazane od strony istot, które niby ten koniec miały wywołać?
Niestety, choć powieść jest fantastyczna, muszę postawić sporego minusa. Po części autorowi, jednak w większości wydawnictwu. Zacznijmy od pierwszego. Mariusz Walczak ma okropną manierę nadużywania zaimka „się”. I nie chodzi o powtórzenia, ale o zdania typu „Spojrzał się w górę”. Koszmar czytelniczy, wybicie z rytmu i inne przykrości. Inna sprawa, która mnie drażniła to „morda” w opisie normalnych twarzy, czasem po prostu zgrzyta i użycie tego synonimu nie było na miejscu. Ale najgorsza zbrodnia, taka, która prawie wywołała we mnie chęć rzucenia książką, było dreptanie. Niby nic, prawda? Ale wyobraźcie sobie diabła, który drepta. Albo jeźdźca apokalipsy. Dla mnie dreptanie jest opisem czegoś banalnego, infantylnego wręcz. Mój diabeł, którego podsunęła mi wyobraźnia po opisie Walczaka zdecydowanie nie drepta. Ale… Autor może robić błędy, książka, jak już wspomniałam, jest pokaźnych rozmiarów, pewnie parę razy poprawiana, coś mogło umknąć. Ale gdzie, na czytelniczego boga, była korekta? To ich zadanie, żeby takie błędy wyłapać, poprawić, ponegocjować i wypuścić dobrą książkę w dobrej oprawie słownej. Tu tego zabrakło. W związku z tym życzę autorowi, by znalazł kogoś, kto dopieści jego diament i nada mu ostateczny szlif, dzięki któremu zabłyśnie tak, jak na to zasługuje.
Szczerze mówiąc nie wiem, komu polecić tę książkę. Myślę, że osobom z dystansem i otwartym umysłem, by na spokojnie przyjęli, przetrawili i przemyśleli treść książki, która miała być przyjemną lekturą, a stała się początkiem myślotoku.

Za egzemplarz dziękuję wydawnictwu oraz
 

14 - 2020 Czarny Mag. Ostatnia walka Rachel E. Carter

Uroboros 2020
512 str
Tłumaczyła Małgorzata Fabianowska




Ryiah ma ukochanego u boku i zdradziecki plan do wykonania. Czy starczy jej sił i odwagi, by uratować Jerar, księcia i czy sama wyjdzie z tego cało? Przed nami ostatnia część zmagań plebejuszki z samą sobą i okrutnym światem.

Czego t nie ma. Jest miłość, zdrada, heroiczne decyzje, szalenie trudne wybory, polityka, magia, poświęcenie, przyjaźń , bohaterowie i szubrawcy. Wszystko zmiksowane w taki koktajl, który osobno jest nie do przyjęcia, a razem tworzy idealną całość, działającą na emocje, wyobraźnię i pozostający na zawsze w pamięci. Po tej części będziecie jednocześnie wdzięczni, że to już koniec i będziecie płakać, że więcej nie ma.
Intryga się kończy, wszystkie sznurki są na miejscu, teraz trzeba nimi tylko pociągnąć. Rachel E. Carter pociąga nim iw taki sposób, że z każdym szarpnięciem, z każdym nowym słowem, wyszarpuje część duszy czytelnika. Tej książki nie da się spokojnie przeczytać. Ja biegłam przez tekst, z trudem powstrzymując się od przeskakiwania po kilka zdań, żeby czytać szybciej. Ale w każdym zdaniu mogła być zawarta ważna informacja, wskazówka, czytałam więc szybciej i szybciej, byle do końca kolejnej zagadki, byle wyciągnąć Ryiah z tarapatów, bo przecież na następnej stronie musi być dobrze. To część, którą czyta się na jednym wdechu i oddech bierze się już naprawdę w ostateczności.
Oczywiście, można się przyczepić, że księżnej za dużo wychodzi, że kilka rzeczy nie powinno mieć miejsca i jest aż nierealnie. Jasne, ale kilka rzeczy nie wychodzi do granic możliwości, wszystko się sypie i sprowadza tylko kolejne kłopoty i wyrzuty sumienia. Dodatkowo autorka zawsze ma wytłumaczenie czemu coś się udało, nie bez znaczenia jest to, że przecież Ryiah jest jedną z najlepszych.
Ostatnia walka zostawiła ze mnie emocjonalną sieczkę. Dawno nie przeczytałam tylu prostych, trafiających prosto w serce zdań o miłości, przyjaźni, poświęceniu i walce o drugą osobę. Tu nie ma miejsca na patetyczne opisy, wszystko, co bohaterowie robią, robią z głębi serca lub tak dyktuje im rozum.  Przepiękna lekcja wierności, miłości i postępowania zgodnie z własnymi przekonaniami nawet wtedy, gdy cały świat się wali. Nie do przeoczenia jest też sprawne poprowadzenie wątku przeszłości następcy i nienastępcy tronu, ich wychodzenie z ciemności. Autorka zręcznie pokazuje wpływ innych ludzi na złamanie schematu myślenia, ale też wpływ wiary i nadziei na niektóre sprawy. Nie jest to wątek najsilniej zarysowany, ale mocno przemawiający do wyobraźni.
I końcówka. Nigdy, przenigdy nie spodziewałabym się takiego finału. Dawno nikt mnie tak nie zaskoczył. Wielki plus do całej gamy plusów, które jestem w stanie przyznać tej książce.


Za egzemplarz książki dziękuję wydawnictwu oraz

13 - 2020 Stacja miłość Zoe Folbigg


W.A.B. 2020
400 str
Tłumaczyła Zofia Łomnicka



Maya Flowers widzi w pociągu mężczyznę i od razu wie, że to Ten Jedyny. Niestety, on nie podziela jej uczuć, przynajmniej w jej mniemaniu, bo w żaden sposób nie daje jej tego odczuć. Jak zdobyć miłość życia w pociągu, który codziennie zawozi oboje do Londynu, ale w którym nikt z nikim nie rozmawia? Maya decyduje się na liścik i…

To dopiero początek romantycznej historii o miłości od pierwszego wejrzenia, o zakochaniu w obcym mężczyźnie i o walce z sobą, by dać szasnę temu uczuciu. Historii opisanej lekko, troszkę z przymrużeniem oka, trochę z dystansem, no bo któż zakochuje się w obcej osobie i nosi w sobie to uczucie tak długo, jak Maya do Jamesa? Myli się jednak ten, kto sądzi, że opowieść jest nudna i infantylna. Owszem, Maya sporo mówi o swej niespełnionej miłości, ale oprócz tego widzimy trafną i bezwzględną analizę jej miejsca pracy. Na naszych oczach jej forma z tej, która dyktowała styl, ale robiła to w ludzki sposób i chciało się tam pracować przeistacza się w potwora, którego można jedynie zabić śmiechem. Maya ma również życie poza pracą, które wciąga ją i nie pozwala zatracić się we własnej nieumiejętności nawiązania kontaktu. Szeroki wachlarz znajomych i przyjaciół, świetnie wykreowanych, bardzo dobrze pokazanych, zarówno tych dobrych, jak i fałszywych daje tło tej historii i dzięki temu nie jest mdła. Nie bez znaczenia ma też fakt, że poznajemy też życie Jamesa, a więc nie jest on tylko nieznajomym z pociągu, a staje się prawdziwym mężczyznom, z kłopotami, problemami i marzeniami.
Stacja miłość to również książka o marzeniach i obawach przed ich spełnieniem. Oczywiście, największym marzeniem Mai jest porozmawiać z Tym Jedynym, a potem wieść z nim spokojne życie. Ale oprócz tego jest jej praca, w której marzy o czymś więcej, choć zdecydowanie nie jest to awans, który wszyscy jej proponują. Dopiero uwolnienie emocji, powiedzenie dość sytuacji, która krzywdziła ją i innych wyzwala w niej nowe pokłady energii i szczęście. James z kolei marzy o byciu fotografem, o ujmowaniu chwili, uczuć na zdjęciu. Mówiąc szczerze, opisy tego, jako na patrzy przez obiektyw i co wtedy widzi, urzekły mnie. Tam w każdym zdaniu widać było pasję, zaangażowanie i specjalny dar. Dzięki temu polubiłam Jamesa, choć początkowo zdawał mi się nijaki, stłamszony i nie zdolny do podjęcia decyzji, nie mówiąc już o ryzyku zmiany życia.
Dla mnie Stacja miłość to książka o dojrzewaniu do pewnych decyzji, o dostrzeganiu tego, że czasem warto zaryzykować, bo nic złego się nie stanie. Tu decyzja i wahanie przed nią łączą się z przemijaniem, to ono jest w życiu najgorsze i tylko to, że stracimy szansę, że nie wykorzystamy życia może być w nim złe. Nie są złe odmowy, porażki, jeśli tylko się próbuje. Bohaterowie książki postawili wszystko na jedną kartę, zmieniając tym samym swoje życie. I już tą decyzją wygrali spokój, poczucie zrobienia tego, co należało. A czy wygrali coś jeszcze? Przeczytajcie, a się dowiecie. Ja polecam jako książkę z bardzo pozytywnym przesłaniem, która zatrzyma was w pędzie i pozwoli odetchnąć, pomyśleć, a może po prostu odpocząć. A jeśli uznacie, że historia jest uwspółcześnioną wersją o księżniczce czekającej na księcia i że takie rzeczy tylko w bajkach to musicie wiedzieć, że autorka przeżyła taką właśnie bajkę. Bo Stacja miłość zdarzyła się naprawdę.

Za egzemplarz książki dziękuję Wydawnictwu oraz

Łączna liczba wyświetleń