44 - 2019 Okruchy gorzkiej czekolady Morze ciemności Elżbieta Sidorowicz

Zyks i S-ka 2019
516 str
Okruchy gorzkiej czekolady część 1



Ania przenosi się na wieś, do wymarzonego domu w jabłkowym sadzie. I cóż z tego, że w domu nie ma telefonu, wody nawet ze studni, trzeba palić w piecu, bo nie ma też gazu, dom wymaga nawet nie tyle remontu, co poważnej dobudowy i zmian? Jest prąd, są rodzice i ich miłość, przyjaciele i rodzina w odwodzie. Jest piękny obóz jazdy konnej. A potem nagle staje się to, co ostateczne, rodzice dziewczyny giną w wypadku, a dom staje się koszmarem, a nie marzeniem.

Są takie książki, które delikatną strużką wpadają do serca, ryją w nim korytarz, by po chwili rwać górskim strumieniem i zawłaszczać coraz więcej terenu. Okruchy gorzkiej czekolady tak właśnie ze mną zrobiły. Przepięknymi, plastycznymi opisami, które jak żywe stają przed oczami weszły, a potem już nie było odwrotu. Choć płakałam, dławiłam się rozpaczą i żalem bohaterki, przeżywałam razem z nią, nie byłam w stanie wyjść z tej rzeki, która porwała już sama nie wiedziałam czy ją, czy mnie, czy nas obie i wciągnęła w koszmar straty, śmierci, żałoby i wszystkiego co z tym związane. Bo ta książka to głównie studium żałoby, jej przeżywania, ze wszystkimi etapami. Mądrze, wnikliwie poprowadzona, absolutnie nienachalnie, ale właśnie delikatnymi, nostalgicznymi opisami, które trafiały prosto do serca i duszy. Jest tu wszystko. Zaprzeczenie, brak wiary, złorzeczenia Bogu i ludziom, jest z wielkim wyczuciem pokazany moment  utraty zmysłów, kontroli nad własnym życiem. Elżbieta Sidorowicz prowadzi swoją bohaterkę trudną ścieżką, to już nie są kamienie, to są głazy, buduje w niej siłę, ale nie odbiera jej człowieczej słabości, paniki, samotności. Bo tej też jest w powieści sporo. Ania traci rodziców, rodzina, o ile tak można nazwać te wszystkie ciotki, traktuje ją jak zbędny balast, najlepsza przyjaciółka okazuje się ją oszukiwać. Zostają jej obcy ludzie i dom. Ten dom w jabłkowym sadzie, z dala od cywilizacji, który ją kusi, woła, a jednocześnie chce zniszczyć, przygiąć do ziemi. Sama wśród obcych, choć często serdecznych ludzi, podejmuje walkę. O dom, o siebie, o swoją przyszłość, która choć niepewna, na pewno ją zastanie. Ania nie ma czasu dorosnąć, ona już dorosła, widać to w jej kontaktach z rówieśnikami, w jej spostrzeżeniach, w jej spojrzeniu na świat. Ona po prostu musi być dorosła, bo nie ma nikogo, kto podjąłby za nią walkę.
Okruchy gorzkiej czekolady nie są jednak tylko książką smutną i depresyjną, choć łzy leją się ciurkiem. To piękna opowieść o nadziei. Z każdego zdania Ani, nawet z tych najczarniejszych błyska nadzieja. Zakotwiczona w rodzicach, bo byli, w domu, bo tam są wspomnienia, w przyszłości, którą trzeba zbudować, bo rodzice patrzą, a końcu w Bogu, z którym trzeba przestać się szarpać, choć to takie trudne. W książce jest też miłość. Ale nie taka durna miłość nastolatków, co to wszystko chce i na nic nie czeka. Nie. Miłość Michała jest cierpliwa, łaskawa, niczego nie oczekuje, po prostu trwa. Myślę, że to może razić, oni mają w końcu po siedemnaście lat, ale Ania już dorosła, ona innej miłości by nie przyjęła, nie zasługuje też na nią i zapewne budzi głębsze uczucia, niż jej beztroskie koleżanki nastolatki.
Ogromnym plusem jest plastyczny język autorki. Wszystko ma kolor, fakturę, opisy są szczegółowe, ale nie nużące, tu pasuje taka nostalgia, zatrzymanie i spokój. Dodatkowo dzięki temu Ania staje się bardziej realna, wszak jej świat to sztuka, malarstwo, rzeźba, ona tak właśnie patrzy na świat, to jest dla niej istotne.
Czytałam opinię, że to książka niby współczesna, a Ania nie ma telefonu. Przyznaję, że sama wpadłam w tę pułapkę i jak Ania wspomina, że zaraz kończy siedemnaście lat i będzie zdawać na prawo jazdy to też mi zgrzytnęło. Ale potem jest wyjaśnienie. Rzecz dzieje się w latach dziewięćdziesiątych, wyraźnie podane są daty, gdy Ania wymienia kto kiedy zmarł. I wtedy wszystko wskakuje na miejsce.
To nie jest powieść tylko dla nastolatków. Dla mnie Okruchy gorzkiej czekolady wymykają się ramom gatunku i są uniwersalne. Ja polecam ludziom po stracie, jako katharsis, tym, którzy mają w swoim otoczeniu kogoś takiego, a nie wiedzą, jak podejść, Elżbieta Sidorowicz między zdaniami podaje gotową receptę, ale też tym, którzy mają dość prostych, łatwych i przyjemnych opowieści, ale nie chcą wpaść na dno rozpaczy.
Ja osobiście czekam na drugą część, a ten tom z radością stawiam na półce, żeby wracać, rozkoszować się, płakać, wzruszać, cieszyć i zadziwiać tekstem raz po raz. I zapewne odkryć kolejne aspekty książki.

Za egzemplarz dziękuję
Zysk i S-ka oraz

1 komentarz:

Łączna liczba wyświetleń